Ruszamy!
Dziewczyny smacznie spały w zacisznym kąciku sali przylotów erywańskiego lotniska. Jedna w przyczepce, druga na karimacie. Było ciepło, przytulnie. Od lądowania do świtu mieliśmy 2 godziny, więc ze spokojem mogliśmy poskładać nasze rowerowo bagażowe puzzle. Rowery przeprawę samolotem przetrwały bez szwanku. O to zawsze najbardziej się boję, że coś się zegnie, pęknie i będzie kłopot. Jedyną stratą jaką ponieśliśmy był popękany nocnik. Na szczęście udało się pozbierać kawałki i posklejać w całość taśmą. No bo przecież bez nocnika ani rusz! 😉
O świcie na lotnisku było cicho jak makiem zasiał. Przy wejściu stała tylko grupa znudzonych policjantów w galowych mundurach i czapkach z wielkimi otokami. Oczywiście nas zagadnęli. Gdy dowiedzieli się, że jesteśmy z Polski, jeden z nich powiedział, że służył w Legnicy. Policjanci poinstruowali nas, gdzie najlepiej wymienić walutę, jak dojechać do najbliższego większego sklepu, no i przede wszystkim życzyli nam wielu dobrych wrażeń w Armenii…
Rozbudziliśmy dziewczyny, co trochę trwało i skierowaliśmy się w kierunku wyjścia. Przywitało nas chłodne, wilgotne powietrze. I mokry asfalt. W oddali na horyzoncie dostrzegłem szaro-bure, zasnute chmurami góry. A na nich śnieg. O 7 rano w sobotę wielkanocną ruszyliśmy. Najpierw dwupasmową arterią obstawioną ciasno domami, firmami, sklepami. Takie swoiste przedmieścia. W końcu dotarliśmy do samego Erywania. Jak zwykle ewentualne odwiedziny w stolicy zostawiliśmy sobie na koniec wyjazdu. Teraz interesował nas otwarty sklep, trzeba było zrobić zapasy na najbliższe dni. I znaleźliśmy, duży sklep, a w nim praktycznie wszystko jak w naszych sieciówkach. Tylko kuskusu nie mieli. No trudno, może gdzieś indziej uda się kupić? (no nie udało się, nigdzie podczas całego wyjazdu nie znaleźliśmy). Zaopatrzeni pojechaliśmy rozejrzeć się za miejscem na śniadanie. Jadąc uliczkami przedmieść dotarliśmy do monastyru. Schodki (ech… zapomnieliśmy z domu poddupników – kawałków karimaty do siadania na nich), poidełko z wodą… Idealne miejsce na posiłek.
Przycupnęliśmy na schodkach i przygotowaliśmy śniadanie. Gdy zajadaliśmy się w najlepsze miejscowymi przysmakami, z monastyru wyszedł pop i nas zagadnął. Skąd jesteśmy? Czy może czegoś nie potrzebujemy? A może chcielibyśmy coś zjeść? A może chcielibyśmy zostać na noc, bo dzisiaj Pascha i może byśmy zostali? Jako, że mieliśmy dopiero kilka kilometrów za sobą w tej naszej podróży, grzecznie podziękowaliśmy. Jednak pop nie dał całkiem za wygraną i zaprosił nas do monastyru i tam… pobłogosławił na drogę. Takiego początku naszej armeńskiej przygody nawet się nie spodziewaliśmy.
Przy śniadaniu podjęliśmy decyzję, że naszą rundę przejedziemy w odwrotnym niż pierwotnie zamierzaliśmy kierunku. Jako, że Asia i mała Ala przyleciały przeziębione, chcieliśmy odroczyć nieco nasz wjazd w zimne góry i pojechać 2-3 pierwsze dni po płaskim. Równina Araratu wydawała się ku temu idealna.
Wydostać się z Erywania nie było trudno. Przejechaliśmy przez kilka osiedli i trafiliśmy na średnio widokowe podmiejskie szutrówki prowadzące przez najeżone słupami trakcji elektrycznej i nadziemnej sieci gazowej wioski. Ludzie, szczególnie dzieciaki, spoglądali ku nam z wielką ciekawością. A my jadąc przez te w większości ugory, nadziwić się nie mogliśmy, ile w tych wioskach gniazduje bocianów! Całe zatrzęsienie! W każdej wiosce prawie że słupów brakowało na ich gniazda. A ja myślałem, że w Polsce mamy ich tak dużo…
Plac zabaw
I tak w bocianich klimatach dojechaliśmy późnym popołudniem do wioski Hovtashen, gdzie w centralnym miejscu wsi, nieopodal monastyru, który dopiero miał powstać, usytuowana była mała szkółka z placem zabaw na dużej łączce. Widząc to, spytałem ekipę, czy takie miejsce noclegu by im odpowiadało. Wszyscy odpowiedzieli jednym głosem. Nie pozostało nic innego jak zapytać kogoś tutejszego. Nie minęła chwila, a już kilku facetów ciekawych naszej karawany się znalazło. Czy można rozbić namiot na tym placu przy szkole? Spytaliśmy łamanym rosyjskim. Oczywiście, nie ma żadnego problemu. Tylko wiecie, musimy znaleźć kogoś, kto będzie miał klucze do tego placu. Zaczęły się telefony, po chwili przyszło kilka nowych osób, znowu telefony, nowe osoby, po kilkunastu minutach mieliśmy wrażenie, że wie o nas nie tylko cała społeczność z tej wioski, ale również z kilku sąsiadujących! 😉 Po ponad pół godziny klucz się znalazł! Dziewczyny wystrzeliły jak z procy na plac zabaw, a my zajęliśmy się rozłożeniem biwaku i przygotowaniem kolacji.
Ludzie co chwila podchodzili, przyglądali się nam, pytali czy nam czegoś nie trzeba. No, czuliśmy się przyzwoicie zaopiekowani. Człowiek mieszkający po sąsiedzku ze szkołą zaproponował nam, że jakby padał deszcz, to możemy rowery i przyczepki schować do jego garażu. Ale nie było takiej potrzeby. Już po ciemku, trochę zaskoczeni szybkością nadchodzącego zmroku zjedliśmy kolację i schowaliśmy się do namiotów. Trzeba było odrobić braki snu z lotu poprzedniej nocy…
Rankiem przygotowaliśmy świąteczne śniadanie. Monia przygotowała też pyszny deser – kulki z kaszy jaglanej z wiórkami kokosowymi. Gdy usiedliśmy do śniadania na karimatach przed namiotem, kilka razy ktoś z miejscowych podchodził do nas i wręczał nam torbę z podarkami, pyszne ciasteczka, pisanki, chleb, tarchun – czyli liście estragonu, którymi miejscowi się zajadali na Wielkanoc. No i gorzałkę, oczywiście własnej roboty. Tak zaopatrzeni, bo oczywiście wszystkiego nie byliśmy w stanie zjeść, ruszyliśmy w dalszą drogę. Chcieliśmy dojechać do monastyru Chor Virap, jednej z najbardziej znanych świątyni w Armenii. Próbowałem wypatrzyć jakieś sensowne boczne drogi prowadzące w tym kierunku, jednak wszyscy mówili, jedźcie autostradą!
No i pojechaliśmy! Takiego komfortu naprawdę się nie spodziewaliśmy. Zresztą… zobaczcie sami!
Ciekawie się Was czyta, miło ogląda. Zdjęcia oddające rzeczywistość, taką jaka jest a nie wyretuszowaną. Gdziekolwiek wybieracie się następnym razem, trzymam kciuki za powodzenia i masę cudownych doświadczeń. Pozdrawiam 🙂
Dziękuję bardzo za miły komentarz! Staramy się aby prawda relacji była zgodna z prawdą wyjazdu 😉