Od rana, zaraz po wyruszeniu w drogę, musimy podjąć decyzję co do trasy. Albo jechać w pewnym oddaleniu od morza główną, ruchliwą drogą w kierunku Puli, albo kilkanaście kilometrów szutrówkami wzdłuż wybrzeża, aby dotrzeć do lokalnego asfaltu, którym dalej bez problemu będziemy mogli zmierzać w kierunku Puli. Jednym z dodatkowych argumentów przekonujących do jazdy szutrówkami jest możliwość odwiedzenia znajdującego się blisko morza rezerwatu ornitologicznego, gdzie prawdopodobnie można oglądać ptaki. Wybieramy szuter.
Okazuje się, że nie jest taki zły – tymi drogami jeżdżą samochody i raczej nie są to terenówki. Dajemy się przez chwilę poprowadzić znakowanemu szlakowi rowerowemu, których na Istrii jest bardzo dużo. Droga nas wiedzie w kierunku morza i trafiamy na bardzo malowniczą kamienistą plażę. Oczywiście zarządzamy tam odpoczynek i popas.
Po posiłku przychodzi czas na zabawy i sjestę. Tak tu miło, że nie chce się dalej jechać. Więc – nie jedziemy. Dziewczyny sobie dokazują, tata fotografuje, a mama zbiera promienie słońca 🙂 Pogoda jest rewelacyjna – słoneczko grzeje, wiatr nie chłodzi, morze prawie się nie kołysze… sielanka…
Kiedyś jednak trzeba ruszyć w dalszą drogę. Tym bardziej, że nieopodal czeka nas kolejna atrakcja. Rezerwat ornitologiczny, który okazuje się być nieźle przygotowany na przyjęcie turystów. Przy wejściu do rezerwatu domek, gdzie znajduje się kasa, ale można tam też odpocząć. Dalej bardzo przyjemna dróżka i… zakaz wjazdu wszelkich pojazdów. Na szczęście jesteśmy jedynymi przedstawicielami gatunku w promieniu kilku kilometrów, więc podnosimy szlaban i cichutko podążamy dalej dróżką. Zresztą nie mamy wyboru, to praktycznie jedyna droga, którą możemy się przedostać dalej.
Sam rezerwat to okrągłe jeziorko z trzcinowiskami, jakich Polsce wiele. Ale właśnie tutaj liczy się lokalizacja – gdyż takich jeziorek w bliższej lub dalszej okolicy raczej się nie użyczy. A to dodatkowa zachęta dla ptaków!
Przejeżdżamy przez rezerwat i trafiamy na wąskie ścieżki piesze biegnące w kierunku morza. Momentami jest ciasno i kamienisto, ale dajemy radę. Docieramy do kolejnej plaży, ta jest otoczona kempingami. Ale mam odczucie, że tutaj jakby trochę przyjemniej niż na wcześniej mijanych molochach kempingowych. Już wiem o co chodzi – cały kompleks jest otoczony lasami. Nie ma tu żadnych wiosek, miasteczek – wszystko położone głęboko w lesie, nad morzem.
Po wyjechaniu z rejonu kempingowego znów zagłębiamy się szutrami w tereny porośnięte wątłymi lasami i makią. To zdecydowanie nasz najbardziej szutrowy dzień.
Urokiem tras szutrowych jest (przynajmniej o tej porze roku) praktycznie zerowy ruch samochodów. W ciągu całego dnia jadąc szutrówkami mijają nas może dwa, góra 3 samochody. Gdyby nie okresowe kamienie wystające z drogi i dziury, istryjskie szutrówki byłyby idealne do podróżowania rowerami z malutkim dzieckiem w przyczepce.
Po całym dniu jazdy docieramy do miejscowości o ciekawej nazwie Barbariga. W marcu ta miejscowość wypoczynkowa sprawia wrażenie zupełnie wymarłej. Przejeżdżamy przez całe miasteczko nie widząc ani jednego człowieka, ani jednego jadącego lub zaparkowanego samochodu… Wszystko pozamykane i czeka na ciepełko, które tu za miesiąc lub dwa dotrze. No właśnie, po dojechaniu do tej miejscowości nagle uświadamiam sobie, że chyba robi mi się zimno. Fakt, większość dnia jadę w krótkim rękawie i krótkich spodenkach, a tu na termometrze już tylko 11 stopni. Czuć zbliżający się koniec dnia. Przepraszamy się z cieplejszymi wdziankami i opuszczamy opustoszałe miasteczko. Kilka kilometrów za Barbarigą dojeżdżamy do dużego kompleksu działek rekreacyjnych położonych nad samym morzem. To oznacza szansę na bardzo dobrą miejscówkę! Pomiędzy działkami wyszukujemy „ziemię niczyją” – i tam w odległości kilku metrów od skalistego brzegu o samym zachodzie słońca rozbijamy namiot.
Mimo bliskości morza nie zanosi się na ciepły nocleg. Po zachodzie słońca temperatura szybko podąża w kierunku zera. Gotuję więc odpowiednią ilość herbaty do termosu na pobudkę i po obfitej ciepłej kolacji zaszywamy się w śpiworach.
Wczesnym porankiem chmury przez chwilę blokują dopływ promieni słonecznych i ciepełka, ale nie trwa to długo. Już koło 8 rano zaczyna się robić całkiem przyjemnie. Śniadanie oczywiście zjadamy przed namiotem, a chwilę później dziewczyny wybierają się na spacer w poszukiwaniu muszelek i innych morskich skarbów.
Ruszając w trasę sprawdzam na mapie – do Puli już niedaleko, dzisiaj na pewno dotrzemy. Dzięki wczorajszemu przeskoczeniu szutrami do Barbarigi omijamy główną szosę i mijając malownicze kamienne miasteczka bocznymi asfaltami podążamy na południe.
Po drodze odwiedzamy Fažanę, znaną miejscowość wypoczynkową i lokalny port, z którego najłatwiej można dostać się na niedalekie wyspy Brijuni. W miasteczku spędzamy kilka chwil oglądając miejscową architekturę i przyjemne nabrzeże.
Z Fažany mamy już tylko rzut beretem do Puli. Jest to jednak największe miasto półwyspu, więc aby nie wpakować się w największe wylotówki z miasta, korzystamy z nawigacji i uciekamy na boczne drogi, które bezbłędnie dojeżdżamy do portu i centrum Puli. Miasto to zawsze kojarzyło mi się z rzymskimi budowlami, ale niestety nie mam bladego pojęcia, co można tutaj konkretnie zobaczyć. Jednak zbliżając się do centrum problem sam się rozwiązuje. Na pierwszym planie rośną przed nami okazałe ruiny amfiteatru, wiernej (ale mniejszej) kopii rzymskiego koloseum. Zostawiamy rowery przy kasie biletowej i niespiesznie obchodzimy całą budowlę.
Kolejny punkt programu – w centrum odnajdujemy punkt informacji turystycznej i już jesteśmy zaopatrzeni w plan miasta z zaznaczonymi głównymi atrakcjami i zabytkami miasta. A więc do dzieła! Jeszcze tylko dzięki darmowemu wi-fi przy informacji sprawdzam prognozy na najbliższe dni… i uśmiech znika mi z twarzy. Patrzę na bezchmurne niebo i nie do końca chcę uwierzyć to co widzę na ekranie telefonu. Od jutra przez trzy dni – załamanie pogody, ulewne deszcze, porywisty wiatr, wszystko co najgorsze dla rowerzysty… Dla pewności sprawdzam jeszcze kilka innych serwisów pogodowych i już nie mam złudzeń. Powrót na rowerach do Pazina, w którym zostawiliśmy samochód, w taką pogodę nie wchodzi w grę. Więc aby do końca wykorzystać dobrą pogodę, do wieczora objeżdżamy najciekawsze miejsca w Puli.
A wieczorem, zamiast szukać miejsca pod namiot, podjeżdżamy pod zamkniętą już informację turystyczną i przeszukujemy w internecie oferty noclegowe w pobliżu dworca autobusowego. W związku z prognozowanym załamaniem pogody postanawiam podjechać jutro rano do Pazina autobusem i przyjechać samochodem do Puli. W tym czasie dziewczyny poczekają na mnie w miejscu noclegu. Zaopatrzeni w listę kilku hosteli w okolicy ruszamy na nocny rajd po mieście. Okazuje się jednak, że spośród wszystkich znalezionych ofert – czynny jest tylko jeden hostel – Pipistrelo, tuż przy głównym placu – Forum. W hostelu pustki, więc bez żadnych negocjacji dostajemy 3 osobowy pokój w cenie 2 osobowego. Rowery i przyczepka wędrują do pralni, a my na zasłużoną kolację i kąpiel.
Nazajutrz wczesnym rankiem w drodze na dworzec autobusowym dopadają mnie pierwsze krople deszczu…
Najpiękniejsza i najbardziej ciekawa relacja jaką przeczytałam w ostatnich miesiącach 🙂 Ile kilometrów robiliście w ciągu dnia? Byłam kiedyś w Rovinj, miło wrócić do wspomnień 🙂 Biorę się za czytanie dalszych Waszych relacji 🙂
Dziękujemy pięknie! Cieszymy się bardzo, że relacja się podobała 🙂 Na tym wyjeździe dzienne przebiegi były malutkie. Od kilkunastu do trzydziestu kilku kilometrów. Zresztą teraz już prawie 😉 nie patrzymy ile przejedziemy kilometrów, bardziej liczymy czas spędzony razem, którego w codziennym życiu często brakuje 🙂
Hej, tak sobie przypominam trasę, bo robię u siebie wpis i nie mogę uwierzyc – wszystko wygląda na to, ze jechaliśmy identycznie :))) Z Pazina do Puli.
Bo to bardzo dobra trasa była 😉 A tak serio to chciałem trochę więcej Parenzaną pojechać, ale niestety wygrały instynkty macierzyńsko tacierzyńskie i naszej niespełna rocznej córki nie chcieliśmy narażać na trzęsawki w przyczepce po kamienistych traktach.
Teraz to by było co innego 😉